Setki relacji uczestników tegorocznego Marszu Niepodległości nie pozostawiają nam żadnych wątpliwości - wszyscy oni musieli być pod wpływem zbiorowej hipnozy. Zgodnie twierdzą bowiem, że przemaszerowali spokojnie w kilkunastotysięcznym marszu przez centrum Warszawy, tymczasem cała Polska widziała w telewizji, jak palą wóz transmisyjny TVN-u, wyrywają płyty z chodnika, by za ich pomocą walczyć z policją i w ogóle obracają stolicę Polski w perzynę. Chyba…, że to nie uczestnicy marszu, a ktoś zupełnie inny, wywołał burdy, a telewizja TVN-TVP-Polsat, podobnie jak zwykła to czynić podczas zajść w czasach PRL-u (dysponując dziś znacznie lepszą techniką), pokazała nam jakiś wygodny dla siebie wycinek rzeczywistości, komentując go w taki sposób, by pasował do odgórnie przyjętej wersji?
Teorie takie, jak zaprezentowana powyżej, mogą narodzić się – jak wiadomo – wyłącznie w ciemnogrodzkich umysłach zwolenników spiskowej teorii dziejów. Jednak – na razie – nie są jeszcze zakazane i nie podlegają penalizacji, więc pozwolę sobie wyrazić niekłamany podziw dla umiejętności organów, które brały udział w przeprowadzeniu tej koronkowej operacji medialnej i wymienić najważniejsze spośród jej licznych skutków.
Po pierwsze –nieobecne od dawna w mainstreamie życia politycznego środowiska narodowe, dla których marsz miał być okazją do publicznego zamanifestowania faktu swego istnienia, zostały w społecznym odbiorze skojarzone z groźnymi zamaskowanymi kibolami, rzucającymi w policję racami i kostką brukową, a w ten sposób zakwalifikowane jako siła niebezpieczna i, co za tym idzie, ostatecznie (obym był złym prorokiem) wykluczone z debaty publicznej. Jest to dla naszych „okupantów w aksamitnych rękawiczkach” informacja bardzo dobra, choćby tylko dlatego, że to właśnie z tych środowisk wychodził kiedyś najsilniejszy sprzeciw wobec zapędzeniu Polski do Unii Europejskiej, co znów zaczyna mieć znaczenie w obliczu bliskiej wizji rozpadu tej organizacji i niemal pewnych prób uruchomienia jakiegoś scenariusza awaryjnego.
Po drugie, władza uzyskała właśnie wygodne narzędzie do ograniczenia swobody zgromadzeń publicznych, które już wkrótce może okazać się szczególnie ważne, w związku ze zbliżającymi się… nie, nie mistrzostwami Euro 2012, tylko zamieszkami na tle społecznego niezadowolenia, jakie wybuchnie, gdy nadejdzie totalna katastrofa gospodarcza europejskiego Titanica, który również nas będzie próbował pociągnąć ze sobą na dno.
Po trzecie wreszcie, groźny dla lewicowej dominacji w sferze metapolitycznej wzrost nastrojów patriotycznych wśród Polaków, po raz kolejny może być osłabiany przez odwołanie do kłamliwych haseł „demona nacjonalizmu”, „wojny polsko-polskiej”, a także przez zohydzanie samej idei niepodległości. Ta ostatnia kampania prowadzona jest zresztą na różnych frontach, a jednym z nich jest z pewnością podbój instytucji państwa przez skrajnie lewacką hołotę, w ramach którego partia zoologicznych antyklerykałów i propagatorów mordowania dzieci w łonach matek zyskała właśnie fotel wicemarszałka sejmu.
Wydarzenia wokół tegorocznego Marszu Niepodległości zmuszają do refleksji na temat absurdów tzw. III RP. Bo czyż tylko paradoksem należy określić fakt, że środowiska odwołujące się do dziedzictwa ruchu politycznego, któremu polska niepodległość roku 1918 zawdzięczała najwięcej, muszą się dziś w ogóle, w rzekomo wolnej Polsce, tłumaczyć z chęci zamanifestowania wdzięczności twórcom tamtej niepodległości? Zakrawa na absurd, że w kontekście Święta Niepodległości za kontrowersyjną postać uznawany jest Roman Dmowski, uczestnik konferencji pokojowej, dzięki któremu cały cywilizowany świat uznał powstanie II Rzeczpospolitej. A już tylko miano totalnego skandalu pasuje do sytuacji, w której do Warszawy, miasta poddanego niegdyś eksterminacji przez Niemców odmawiających nam prawa do niepodległego bytu, przyjeżdża zorganizowana grupa niemieckich lewaków, która ma zamiar kijami pouczać Polaków, jak powinni świętować swą niepodległość.
Swoją drogą, widać, jak bardzo jesteśmy dziś zepchnięci do defensywy. Nie słyszałem, żeby którykolwiek komentator wyraził żal, że nie znaleźli się na tyle sprawnie i zdecydowanie działający potomkowie powstańców warszawskich, którzy by nauczyli moresu tych spadkobierców tradycji Reinefartha i Dirlewangera z pomocą zrozumiałych dla nich argumentów.