Cudowne wydarzenia
 
W godzinie śmierci...
Agnieszka Stelmach
Było to w roku 1865. Pewien młodzieniec – Narcyz Villejean postanowił wyjechać z rodzinnego miasta Saint-Dizier, gdzie kształcił się w katolickim kolegium, na dalszą naukę do Paryża. Był wybitnie utalentowany, energiczny i pełen zapału do pracy. Kapłan – jego spowiednik i przyjaciel zarazem – był pewien, że podopieczny osiągnie sukces. Obawiał się jednak, czy zdoła zachować wiarę i cnotę. Jak mówił: Na cóż mu się przyda nabyć tę wiedzę, opuścić dom rodzinny, wydać tyle pieniędzy – a stracić… skarb najcenniejszy?

Narcyz zamieszkał w internacie. – Pierwszego maja, tj. po ośmiodniowym pobycie w stolicy – jak relacjonuje jego spowiednik z Saint-Dizier – z natchnienia Bożego posłałem Narcyzowi szkaplerz. List, który chłopak otrzymał, poza Sukienką Najświętszej Maryi (czyli szkaplerzem – przyp. red.) nie zawierał nic innego. Na szczęście zrozumiał on nieme poselstwo. 

Następnego dnia, tuż po pobudce, koledzy od razu dojrzeli szkaplerz na piersiach młodzieńca udającego się do łazienki. Zaczęli z niego drwić:
– Cóż to takiego? – zadawali szydercze pytania trącając się łokciami i wskazując palcami na tajemniczy przedmiot zawieszony na szyi nowo przybyłego kolegi. 

Nazajutrz rano scena się powtórzyła. Narcyz, nie zrażając się, trwał dzielnie w swojej postawie, nie zdejmując szkaplerza, który budził wśród kolegów niezdrową ciekawość i był powodem do szyderstw. W końcu chłopcom znudziło się to wyśmiewanie. Spostrzegli również, że „pobożniś”, który zamieszkał w ich internacie, przewyższał niejednego w zdolnościach i nauce. 

Dziesięć dni później Narcyz napisał do swojego spowiednika: Czcigodny Ojcze, zrozumiałem Twój list. (…) Szkaplerz noszę nieustannie na piersi, choć mnie to niemało kosztowało. (…) Ale za to Matka Najświętsza pobłogosławiła pierwszej mej pracy. Całe życie za tę łaskę wdzięczny Jej będę.

Minęły trzy miesiące od przyjazdu do Paryża. Chłopiec uczył się bardzo dobrze. W sierpniu młodzieniec udał się na wakacje do rodzinnego Saint-Dizier. Z wielką radością witali go krewni, przyjaciele i dawni profesorowie. 

Minął miesiąc. Na początku września spowiednik Narcyza otrzymał list od przyjaciela, który zachęcał go, by odwiedził ciężko chorego Narcyza. Następnego dnia wezwanie się powtórzyło: Przyjeżdżaj! Dobrze by było wyspowiadać chorego. Mimo tych ponagleń kapłan zwlekał z wyjazdem. Po kilku dniach dowiedział się, że Narcyz zachorował na gruźlicę, która postępowała w zawrotnym tempie. Rodzina prosiła, aby natychmiast się zjawił.

Sprawy zaczęły się komplikować. Ksiądz chociaż bardzo chciał wyruszyć w drogę następnego dnia, nie mógł tego uczynić, bo wypadała niedziela, a on się zobowiązał odprawić dwie Msze św. w zastępstwie innego duchownego. Z bólem i przykrością musiał odłożyć wyjazd do poniedziałku. Zawierzył jednak sprawę Matce Bożej. Jak napisał: W swej rozterce zwróciłem się do Matki Najświętszej. O dobra Matko, rzekłem do Niej, przyjmij ten różaniec, który odmawiam na Twoją cześć w intencji, by to dziecko, które tak odważnie szkaplerz Twój nosiło, nie umarło bez przyjęcia sakramentów świętych. Pamiętaj o nim Matko Najlitościwsza. Wiem, jak potężne jest Twe wstawiennictwo u Boga. 

Po tej modlitwie pokój wielki zapanował w duszy kapłana. W poniedziałek około godz. 14.00 ksiądz wyruszył w drogę. Przybył na miejsce przed nocą, a dowiedziawszy się, że Narcyzowi tego dnia znacznie się polepszyło, spokojnie udał się na spoczynek, odkładając wizytę w domu chorego do następnego dnia. We wtorek nad ranem około godziny czwartej przybył do kapłana brat umierającego młodzieńca wołając:
Ojcze spiesz się! Narcyz kona, bylebyś zdążył!

Ksiądz szybko się zebrał i pobiegł do domu chorego. U progu powitała go matka chłopca pogrążona w wielkim smutku, łkając z wyrzutem:
Dziecię mi odeszło bez przyjęcia sakramentów świętych. Tak długo czekaliśmy na Ojca…

Na to duchowny odparł:
Narcyz jeszcze nie umarł, dobra pani. To niepodobna. Proszę ufać miłosierdziu Bożemu.

Na co matka żaliła się dalej:
Przecież leży jak nieżywy i nie poznaje już matki.

I znowu ksiądz powiedział na pocieszenie:
– Spokoju, biedna matko. Bóg wszechmocny, Matka Najświętsza o swym dziecku pamięta, wszak Ona nie mniej jak pani ma serce Matki. Ufajmy.

I duchowny wszedł do pokoju wypełnionego ludźmi, w którym leżał oblany już zimnym potem młody mężczyzna z przymkniętymi powiekami, ze spalonymi ustami wyschłymi od gorączki. Czekano już na ostatnie jego tchnienie.

Tymczasem Narcyz usłyszawszy kroki swojego spowiednika, nie widząc go jeszcze, rozwarł szeroko ramiona i zawołał gasnącym głosem:
O, idzie, idzie nareszcie!
– Tak, dziecię drogie
– powiedział wzruszony ksiądz. – Jestem już przy tobie. I padł na kolana, dziękując Tej, która tak cudownie swe miłosierdzie raczyła okazać. – Narcyzie, przychodzę Cię pocieszyć, ulżyć Tobie… pojednać z Bogiem – wyszeptał duchowny.
– Całym sercem – odszepnął umierający. Po spowiedzi ksiądz poszedł po Pana Jezusa, którego konający przyjął z wielką czcią, rozpromieniony i pełen głębokiej wiary. Pół godziny później przyjął sakrament Namaszczenia. Promieniował taką radością, że wszyscy obecni przy jego konaniu nie mogli się nadziwić tej nagłej zmianie jego stanu. Nawet matka uradowana tą poprawą na chwilę zapomniała o bólu.

Po skończonej ceremonii posadzono młodzieńca na fotelu, który stał przy kominku. Narcyz uchwycił w swe dłonie szkaplerz, podniósł go do ust i w gorącym uścisku oddał ostatnie tchnienie. Umarł mając zaledwie dziewiętnaście lat i perspektywę błyskotliwej kariery naukowej. 

Matka Boża nie zapomniała o swoim dziecku, które nie powstydziło się Jej w godzinie próby.


 
Na podstawie opowiadania zawartego w książce Znak zbawienia ojca Bernarda od Matki Bożej, karmelity bosego.