Felieton
 
Gdy kończy się sen życia
Jerzy Wolak

Śmierć w rzeczy samej jest przebudzeniem. W godzinie śmierci naszej budzimy się ze snu, którym było to, co do tej pory nazywaliśmy życiem (snu, owszem, nadzwyczaj realistycznego, a jednak będącego niczym więcej niż mydlaną bańką), do prawdziwego życia. Do życia wiecznego. Albowiem – jak to zręcznie ujął Konstanty Ildefons Gałczyński – życie wiekuiste, a śmierć płonna.

A nasze ziemskie bytowanie; czy nie jest jak sen wariata śniony nieprzytomnie? W dodatku zwiewny i krótkotrwały. Bo ileż może trwać ludzki żywot? Miarą naszych lat jest lat siedemdziesiąt lub, gdy jesteśmy mocni, osiemdziesiąt (Ps 90,10). A niech będzie nawet i sto! Lecz cóż to jest wobec wieczności?

I kiedyś wreszcie trzeba się obudzić. W godzinie śmierci naszej staniemy w prawdzie i zobaczymy twarzą w twarz (1 Kor 13,12) całą naszą kondycję, która bez wątpienia nie okaże się taka, jaka nam się wydaje w naszym ograniczonym, zmysłowym poznaniu, ale taka, jaka jest w istocie – jaką ją widzi Bóg.

Zważono cię na wadze i okazałeś się zbyt lekki (Dn 5,27). Przebudzony w godzinie śmierci dostrzeżesz, jak wiele ci brakuje, ale nie będziesz mógł nic na to poradzić, bo – jak uczy Katechizm Kościoła Katolickiego – śmierć kończy życie człowieka jako czas otwarty na przyjęcie lub odrzucenie łaski Bożej ukazanej w Chrystusie (1021).

I do widzenia! W Niebie albo w piekle. Owszem, jeszcze jest czyściec, ale to taka przedrajska łaźnia, w której „dezynfekują” przeznaczonych do życia wiecznego. Z czyśćca nie spada się w dół, tylko frunie w górę. A że ablucja jest nader bolesna – w płomieniu, wedle świętego Augustyna, gorętszym od wszystkiego, co na tym świecie widzieć, pomyśleć i uczynić można – to już inna sprawa. Skoro brud wrośnięty głęboko w skórę trzeba mocno szczotką szorować, to czym usunąć brud wrośnięty głęboko w duszę?

Sen naszego życia jest o tyle specyficzny, że możemy – ba, wręcz powinniśmy – kierować jego biegiem, aby się dobrze obudzić. Na zielonych pastwiskach, nie w ciemnej dolinie (Ps 23).